unosi się na czarnym blogowym tle. Lubie patrzeć jak linearnie zapełnia pustkę w surowym, stylowanym na szpitalne, pomieszczeniu. Przytłaczają mnie nagie ściany i szafki z zapleśniałymi szybami w kuchni. Połączenie dwóch urzędowych barw, sprawia, że zakładając buty w korytarzu czuję się jak w szkolnej, obmelanej szatni....Albo jest mi to wszystko obojętne. Bo co mnie obchodzą ściany i ta destrukcja wokół mojego łóżka. Kontrowersyjny obraz grających na czerwonym flecie homoświnek na pościeli, szampon Bambino w łazience, i patyczki do uszu które mi ktoś utopił w kiblu. Marzą mi sie helikoptery i karabiny, które nie pozwolą mi myśleć o tym wszystkim. Pasta do zębów, którą można zaklejać dziury w oknach i tępe polsilivery zbierające naskórek wraz z twardym zarostem. Pierwsza krew i za duże buty...póki co są dziurawe i przemoczone pierwszym śniegiem. nie pozwalają podejść pod stromy chodnik. Surrealizm w zlewie, zły sen na dnie garnka,ogry i włosy łonowe. A chłopaki się męczą z przewodami w mroźne dni, żeby było kiedyś fajnie, i żeby świeciły latarnie. Piec kaflowy i cztery ściany o patrzeniu w sufit i wspomnieniach z odpustowych obiadów u babci. O zatęchłym ryżu z biedronki i benzoesanie sodu w czerwonej srace... O tym co było i jaki ma to wpływ na teraźniejszość, o dążeniu do autodestrukcji, o milczeniu, o ciszy i o tym że muzyka zniszczyła. O dźwiękach wprowadzających chaos - który nie jest bynajmniej początkiem, a raczej czymś co próbuje zakończyć... o wypalonych kadzidłach...